Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się i padając u jego stóp, a on podtrzymywał ich jasnem, nakazującem spojrzeniem, które wołało omdlewającym głosem:
— Jeszcze jedna chwila! Wytrwajcie! Potem będzie spoczynek i nagroda!
Lud zapełniał bazylikę po brzegi, leżąc na twarzy, tak iż niepodobna było rozróżnić, kto żyw jeszcze był, a kto umarły.
Papież sam jeden w tym ogromnym tłumie stał krzepki, jak dąb, o który próżno obijają się wichry. Pół wieku już blisko potężne jego barki dźwigały brzemię apostolskiego urzędu, dziewięć dziesiątków lat przesunęły się po jego spiżowej postaci, nie pozostawiając niszczących śladów. I teraz głos jego rozlegał się dźwięczny i spokojny, niosąc święte słowa do najdalszych zakątków świątyni. Bazylikę zapełniała cisza. Zrzadka kędyś od kaplicy Pieta albo z pod którego z portyków, doleciał tłumiony jęk lub głębokie westchnienie. A msza trwała dalej. Zbliżało się Podniesienie. Kardynałowie i prałaci uklękli, podpierając jedni drugich. Ponad morzem głów pochylonych stał jeden człowiek ogromny, przerastający wszystkich wspaniałością postawy, promienny nadziemskim zachwytem. Oczy jego w górę wzniesione zdawały się przebijać kopułę i ginąć w przestworach niebios. Dłonie przejrzyste jak alabaster ujmowały białą Hostję i podnosiły Ją wysoko ponad głową. „To jest Ciało Moje... To jest Krew Moja!“