Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chałem tak długo? — myślał z głęboką boleścią człowieka, który odkrył szkaradną skazę w kosztownym diamencie. Czy diament cały nie był tylko strasem? Czy zjednoczenie dusz, którego czarom dał się usidlić, nie było zręcznym manewrem i zwykłem salonowem szalbierstwem?
Krzywdził jednak Kalinę. Ona go kochała namiętnie i ponad wszystko. Ale była to natura, nie znająca hamulca i przywykła zdobywać bez trudu, czegokolwiek zapragnęła. Miała też mściwość rasy, do której należała przez ojca. Chrystjanizm nie urabiał jej duszy: nie umiała przebaczać. Gdyby Strafford odpowiedział na ofiarę jej, jak tego odeń oczekiwała, byłaby zrobiła wszystko, by zespolić się z nim nierozerwalnie, oddałaby mu się na żywot i na śmierć. „Gdzie ty, Kaju, tam ja, Kaja!“ To nie był u niej frazes — to była prawda. Ale on ją odrzucił, on odpowiedział jej powikłanemi wykrętami, pogardził nią! Teraz ona pokaże, czem potrafi stać się pogardzona miłość!
Po głębszym namyśle Strafford zrozumiał wszystko. Miecz zawieszony nad głowami chrześcijan, odrywał się ze słabych włókien, na jakich był uwieszony. Pospieszył też uprzedzić ojca Wincentego o całem przejściu i o obawach, jakie z niego wysnuwał. Ksiądz podzielał jego zdanie.
— Zaczniemy od jutra przygotowywanie naszych gmin na śmierć i przyspieszymy chrzty dorosłych, — zdecydował.