Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwrócone były w stronę Wawelu. Bowiem z królewskiego niegdyś zamku, którego nie miała czasu odnowić przed swym upadkiem dynastia Habsburgów, zejść miał pieszo, jako czynił dawniej w Jeruzalem i w Budapeszcie, on, wielki, boski Juda Gesnareh.
W Wiedniu majestat jego odosobnił się od tych padających przed nim na twarz miljonów, które widywały go przeważnie tylko przez siny opar kadzielnic. Tutaj chciał on uczcić lud, który dał mu kolebkę i pokazać się jako dobry władca, jako ojciec przewodzący tej gromadzie ludzkiej. I oto czekali go, zapierając oddech.
Wreszcie zagrzmiały z oddali srebrne trąby. Był to znak, że „boski“ wyszedł z pałacowych murów. Podniósł się huragan okrzyków i trwał wciąż, zagłuszając trąby. Ujrzano go. Szli przed nim heroldowie i trębacze, paziowie w purpurowych sukniach naszywanych złotem i dziewczęta w bieli, sypiące kwiaty na kobierce, któremi usłano ulicę, by nie dotykał jej uświęconą stopą, i chłopięta o anielskich twarzach, podnoszące miarowo w górę srebrne kadzielnice. Potem zabielało coś wysoko w powietrzu. To był stary, bogaty baldachim z wawelskiej katedry, przechowywany wraz z innemi katedralnemi pamiątkami w wawelskiem muzeum i wyjęty na tę uroczystość. Strusie pióra szumiały, złote hafty lśniły, odbijając w sobie niezliczone światła, jakiemi jaśniała ulica. A pod tym baldachimem, zabytku królewskich ozdób, szedł w białej swej powłóczy-