Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ksiądz popatrzył na niego smutno.
— Bodajby ciebie przynajmniej oszczędziła burza! — szepnął. — Tyleśmy ci winni! A przecie nie należysz do nas!
Strafford zaśmiał się.
— To samo mówiła mi i Edyta. A ja odpowiadałem jak i tobie, ojcze: „Jutro — być może, dziś — nie jeszcze!“
Ksiądz westchnął i zamilkł przez chwilę, a oczy mu zwilgotniały.
— Modlimy się za ciebie codzień — szepnął.
— Tak pragniecie mieć mnie między sobą?
— Tak, pragniemy, żeby ci Bóg wynagrodził za wszystko, co czynisz. A jest komu modlić się, bo liczba naszych braci rośnie z dniem każdym i jest ich już trzykroć więcej, niż było przed rokiem.
I począł opowiadać, jak do kaplic garną się obecnie nie tylko kobiety, ale i dojrzali mężowie wszystkich warstw społecznych, a zwłaszcza młodzież, tłum młodzieży. Niepodobna nastarczyć zgłoszeniom do nauki wiary ani przygotowaniom dorosłych do chrztu. Nieraz między zgłaszającymi się są tacy, o których niepodobna było przypuścić, że do nas przyjdą i to w takich czasach. Ludzie światowi, żyjący tylko dla zmysłów i egoizmu, przychodzą błagać, by ich przygotowano na męczeństwo.
— Nie do wiary! — zdumiał się Stratford.