Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chownicą stosunków życiowych, wyrywała się jak ptak z klatki, szukając szerszych przestworzy i dalekich błękitów. Proza codziennego życia nie wystarczała, mierziła dusze. Światem wstrząsały wieści jakieś dziwne, a groźne, takie, jakiemi niańki straszą dzieci, i które ciemny lud powtarza sobie szeptem, przy ognisku w zimowe wieczory. Obiegały straszne przepowiednie. Mówiono o końcu świata, o fałszywych i prawdziwych prorokach, o Antychryście, o Szatanie, mającym stoczyć ostatni swój bój o wszechwładzę, o Chrystusie, mającym niedługo zstąpić w majestacie na sąd. I nie mówiono tego jedynie po zakrystjach i w gronach wierzących chrześcijan: pełno było takich wieści i wśród niechrzczonych albo przynajmniej chrystjanizmowi zupełnie obcych. Blady strach padł na narody, hamując inicjatywę, podcinając śmiałe loty twórczości ludzkiej, obezwładniając pracę rąk, więżąc ducha. Sprawozdania statystyczne zaznaczały z pożałowaniem i niepokojem obniżenie wytwórczości i apatję, ogarniające szczyty społeczne, a z nich przenoszące się na ludowe niziny. Ludzie, spotykając się, mówili nie o interesach i osobistych rozterkach, ale o znakach, jakie widziano na niebie i o dziwach, jakie zdarzyły się na ziemi. Słuchaczom bladły twarze i ręce opadały, niemocne. Cały obszar ziemi posiadł lęk i napełniło oczekiwanie.
Takim był nastrój ogólny w chwili, gdy pojawił się w Palestynie rabbi Gesnareh.