Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ku niemu modlitewnie złożone dłonie, ufając mocno, że choć oddalony usłyszy ją i uczyni prośbom zadość. Sama jednak nie chciała nigdy towarzyszyć „Najświętszemu“ w jego triumfalnych obchodach, choć żądał tego od niej i chciał ją mieć przy sobie w chwilach, gdy mu składano hołdy publiczne, z dniem każdym bardziej przybierające charakter boskiego kultu. Nie chciała na to się zgodzić nie przez religijny skrupuł, bo tego oddawna przestała doświadczać, ani nawet przez wrodzony wstręt do wysuwania osoby swej na publiczną widownię, ale raczej, by nie uszczuplić ani jednego promienia z jego aureoli. Wszystka cześć i wszystek majestat, jakiemi otaczano tego mesjasza, zbawcę ludzkości i boga na ziemi, zdawały się jej niedorastającemi do jego nadludzkich rozmiarów.
A tymczasem cześć ta rosła z każdą chwilą wspanialsza i bardziej ogólna, z każdą chwilą wynosząca boga ziemskiego wyżej. Codziennie na dziedzińce Burgu przychodziły niezliczone deputacje, biło czołem to wszystko, co przodowało ludzkości mocą, talentem, stanowiskiem. A on nie stał już między idącą jego śladem rzeszą, ale wstępował na złocisty ołtarz, lśniący od diamentów i pereł, a wzniesiony w tak pysznej ozdobie przez wierne jego kultowi niewiasty. Tam w niszy tak urządzonej, jak dawniej po kościołach dla świętych posągów, stawał z nogami opartemi na złotej skrzyni, w której, jak mówiono, mieściło się naczy-