Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To mąż Boży jest i słowo jego waży. Toż samo mniema i jego towarzysz, choć ten nie widział dotąd Gesnareha. Tak! Wszystkie znamiona Bestji widzę w nim, a przedewszystkiem owo naśladownictwo Pana naszego! I sądzisz, że on zawładnie istotnie światem?
— Sądzę, że plutokratyczne rządy nie potrafią mu się oprzeć.
— I ja tak myślę! Próchno to, które w zetknięciu ze świeżą siłą w proch się rozsypie.
— Widziałem to w Krakowie przed wyjazdem, a teraz w Wiedniu. Tu i tam panuje dziki popłoch i chaos. Jedni wszystkiemu przeczą i biesiadują, jakby nic nie groziło, drudzy ogarnięci paniką, uciekają gromadami do Anglji, do Ameryki, gdzie oczy poniosą. O obronie nie myśli nikt na serjo, choć gada się o niej od rana do wieczora.
— Wiem jednak, że Stany Zachodu gotują wielką armję koalicyjną, dla obrony Wiednia. Inne ogromne siły ściągają nad Ren, którego chcą bronić.
Ksiądz głową poruszył.
— Wątpię, czy im to się uda! Wiary im brak, która ożywia adeptów Rabbiego.
— Nieinaczej! Jakiż interes ma lud bronić kapitalistów, dręczycieli swoich, przed tym, który przychodzi z hasłem wyzwolenia?
— Więc Gesnareh osiągnie cel swój i podbije świat?
Kardynał uśmiechnął się poważnie. — Jak Bóg zechce! Czy nie zauważyłeś ksiądz