Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wiecznem Miastem jak kir żałoby. Paweł VI leżał w agonji. Dokoła jego łoża czuwali duchowni dygnitarze i kardynałowie: inni przybywali wciąż ze wszystkich stron świata wzywani naglącemi telegramami. W kościołach rzymskich wystawiono Najśw. Sakrament, a plac św. Piotra napełniała gęstwa ludzka, cisnąc się u śpiżowych wrót i pytając niespokojnie wychodzących z pałacu:
— A co? Czy jeszcze żyje?
A jakkolwiek odpowiedź brzmiała twierdząco, niektórzy zapominali o niej, rzucając niecierpliwe pytanie:
— A Romolo? Cóż Romolo? Czy już przywdział białą sutannę? Czy go już ubrali?
I zdarzało się słyszeć okrzyki.
— Czasy ostateczne idą! Romola na tron!
— On jeden uratuje łódź Piotrową i nas!
Ojciec Wincenty przeszedł z bijącem sercem drzwi bronzowe, za któremi, zamiast dawnej gwardji szwajcarskiej trzymała straż młodzież strzelecka z Konstantynowem godłem na piersiach. Na Scala Regia płynął cichy tłum ludzki. Na dziedzińcu św. Damazego. z którego pożar pozostawił jedną tylko połać, tłoczyły się tysiące. Wszystkie oczy zwracały się ku rozwartemu szeroko oknu galerji drugiego piętra.
— To tam! — szepnął księdzu jakiś stary człowiek, którego nie znał, wskazując mu okno poufałym gestem.