Przejdź do zawartości

Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

końcu z ściany małego jodlaka, poprzecznie spojonego. Gładkie i okrągłe drzewce, długości czterech stóp, miało jeden z końców gruby jak jego pięść.
Na drugim końcu było rozszczepione.
Chwyciwszy ten potężny kij za cienki koniec, zamachnął się nim w powietrzu i zawinął dokoła pokoju.
— Teraz możemy ich przyjąć, — rzekł. — Jeśli nie podpalą domu, nie zmuszą nas do opuszczenia go. A tych drzwi nie przekroczą, Bóg świadkiem, Cecylio!
Był tak podniecony i orgarnięty żądzą zabicia każdego Eskimosa, któryby się znalazł w obrębie jego kija, że Cecylia wybuchnęła urywanym, dźwięcznym śmiechem.
Usłyszawszy jej śmiech Filip przestał wywijać kijem i rzekł:
Uściśnijmy sobie dłonie, Cecylio. Wszak jesteśmy towarzyszami, nieprawdaż?
Podała mu bez wahania swoją rękę, którą uścisnął serdecznie. I jakakolwiek śmierć czyhała koło nich, uśmiechnęli się. Cecylia odeszła potem do swojego pokoju i Filip nie widział jej przez przeciąg pół godziny.
Spojrzał na ogrodzenie i na wilki. Rozprószyły się znowu i uspokoiły się. Wywnioskował z tego, że tajemniczy goście zniknęli. Dzikie zwierzęta, których chciał się wpierw pozbyć, stały się najgorliwszymi jego opiekunami. Zostało ich siedm i zapewne ostrzegą go, gdy się zjawią znów Eskimosi.
Napastnicy byli bez wątpienia bardzo nieliczni. Walka z wilkami prowadzona była dosyć niedbale, a obecnie przerwali ją. Filip sądził, że miał do czynienia jedynie z wywiadowcami, w liczbie trzech lub czterech ludzi.
Jeśli Bram istotnie wpadł w zasadzkę i konał gdzieś z dzirytem w ciele, Kogmollokowie, sądząc, że Cecylia