Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gniewnie, jak dzikie zwierzę, sądząc, że chcę mu go zabrać. Wtedy przyszła mi do głowy genialna myśl. Poradziłem Cecylii, aby odcięła sama kosmyk swoich włosów i podarowała go Bramowi. Dała mu go własnoręcznie i szaleniec czuwał odtąd nad nią z wiernością psa. Próbowałem rozmawiać z nim, ale na próżno. Zdawało się, że nie rozumie, co do niego mówię. Wiedział tylko tyle, że gdy się oddali, zostaniemy wszyscy wymordowani.
Szwed przerwał na chwilę swoje opowiadanie i spojrzał mechanicznie przez wąski otwór.
— Skończyli kombinować swój atak, — rzekł. — Ci, którzy niosą pnie drzewa, wypoczęli trochę i ruszają dalej. Teraz baczność, Filipie! Zaczniemy strzelać, gdy znajdą się w połowie drogi do chaty. Ale nie pierwej. To będzie pewniejsze... Wracam do mojej historii. Upłynęło kilka dni. Bram i jego wilki oddalili się na polowanie. W czasie jego nieobecności Blake i Eskimosi zaatakowali nas. Dwaj Rosjanie padli. Armin i ja walczyliśmy rozpaczliwie, mając z sobą młodą dziewczynę, gdy nagle zjawił się niespodzianie Bram. Nie walczył wcale, ale zadowolił się porwaniem dziewczyny, którą wsadził na swoje sanki i znikł z nią w szalonym galopie swoich wilków. Skorzystawszy z chwilowego zamieszania wśród Kogmolloków, próbowaliśmy uciec ze starcem. Ale nie ubiegliśmy daleko. Jakiś szczęśliwy los zaprowadził nas do tej chaty. Zamknęliśmy się tutaj i przez czterdzieści dni i nocy...
Słowa Olafa przerwał wystrzał strzelby Olafa. Strzał był celny i jeden z Eskimosów wywrócił kozła na śniegu.