Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szy je stanąłem, pragnąc nadsłuchiwać wśród nocy i usiłując coś zobaczyć. Do licha! Nie byli daleko i zbliżali się szybko. Usłyszałem odgłos kopyt renifera na zmarzniętym lodzie. Przebiegł wkrótce, jak huragan, wlokąc za sobą wyjącą sforę wilków, nad którą dominował jeden głos, silny jak głos dziesięciu ludzi. Był to głos Brama Johnsona, polującego na mięso. Mon Dieu! tak oto było. On żyje. I to nie wszystko. Nie, nie, to nie wszystko.
Wykręcił palce, zacisnąwszy je jedne za drugie. Po raz trzeci lub czwarty od kwadransa Filip widział, jak próbował zdławić w sobie silne wzruszenie. Opuściło go niedowierzanie w stosunku do niego i począł wierzyć poważnie w słowa Piotra.
— A potem? — zapytał. — Widzieliście go jeszcze?
— Tak, — odparł Piotr. — I to zupełnie blisko. Nie chciałbym uczynić tego po raz drugi za wszystkie lisy, żyjące między Jeziorem Atabasca, a zatoką Hudsona. Działałem pod wpływem jakiegoś szału. Jakaś halucynacja wypchała mnie na dwór, w noc. Szedłem za diabelskim orszakiem. Maszerowałem w śniegu za śladami, pozostawionymi przez łapy wilków i narty człowieka. Tak, szedłem. Przybyłem do końca śladów i usłyszałem kłapanie szczęk zwierzęcych, rozdzierających mięso, tak, tak, i dziki śmiech ludzki, zmieszany z tym hałasem. Na szczęście wiatr dął na mnie i ta sfora przeklętych dusz nie mogła zwąchać mojego zapachu i mojej obecności. Ale gdyby wiatr jął dąć w przeciwną stronę, coby się ze mną stało, tonnere de Dieu!
Dreszcz przejął ponownie Piotra Breaulta. Ściskał i rozluźniał palce, aż trzaskały w stawach.
— A jednak, panie, zostałem, zagrzebany do połowy pod nawałnicą śniegu. Po długiej chwili człowiek i wilki oddalili się. Zbliżyłem się do zabitej zwierzyny. Był to