Przejdź do zawartości

Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan zwariował. Boże! Prawdziwy wariat!
Filip odpowiedział tylko:
— Masz! I w drogę...
Blake trzasnął z bicza i rzucił po Eskimosku krótki i energiczny rozkaz. Psy podniosły swoje brzuchy, spłaszczone na śniegu i pobiegły na swoich łapach. Nowy rozkaz i sanki ruszyły pędem. Eskimos widział ze smutkiem z progu chaty znikające szybko sanki.
Filip, który szedł piechotą, podobnie jak Blake, oddał strzelbę w ręce Cecylii, która trzymała ją na kolanach w zaciśniętych dłoniach, położywszy palec na kurku i gotowa strzelić, gdyby Blake usiłował uciec. Powierzył jej to ważne zadanie, ponieważ wiedział, że wywiąże się z niego bez zarzutu. Biegł obok sanek, a widząc ją poważną i czujnie wpatrzoną w szeroki grzbiet Blakea, jął się śmiać. Cecylia zwróciła na chwilę oczy ku niemu i zarumieniła się, widząc, że patrzy na nią z zachwytem.
— Blake ma słuszność, — rzekł półgłosem. — Czyniąc tak, jestem szaleńcem. Tylko dla twojej przyjemności odbywam podróż do twojego ojca. Narażamy nasze życia. Może nie zdajesz sobie z tego dokładnie sprawy, moja ukochana? Jadąc na południe, bylibyśmy wkrótce zdrowi i cali, a Eskimosi nie mieliby odwagi ścigać nas dłużej. Wtedy byłbym pewny, że posiądę cię na zawsze...
Cecylia uśmiechnęła się, słuchając jego słów i nie rozumiejąc ich.
—...A może, gdy przybędziemy do niego, znajdziesz go martwego. Los nasz zależy od Blakea. Pilnuj go dobrze. Ja uczynię to samo.
I postąpiwszy naprzód sanek, nabił wielki rewolwer który mógł na trzydzieści kroków zabić Blakea.