Strona:James Fenimore Cooper - Ostatni Mohikanin.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nienia z wycieczką z fortu i cofną się, albo będą czekali na posiłki.
Plan był niezawodnie dobry, ale nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Ledwo nasi wędrowcy dali ognia, gdy cała równina przed nimi zaroiła się i ożywiła. Muszkiety trzaskały ze wszystkich stron, od brzegów jeziora, aż do lasu.
— Naprzód! — zawołał major drżąc ze strachu o życie powierzonych mu sióstr, które znowu ujął za ręce.
Wszyscy pobiegli na chybił trafił w gęstą mgłę. Wtem zagrały armaty fortu. Od wystrzałów i spowodowanego niemi wstrząśnienia powietrza mgła zaczęła się rwać w strzępy i unosić ku górze.
— Zmyliliśmy drogę! — zawołał Sokole Oko, zwracając się ponownie na prawo. — Biegnijmy w kierunku wystrzałów.
Przyspieszonym biegiem dążyli wędrowcy naprzód, gdyż tuż za sobą słyszeli wyraźnie kroki prześladowców.
— Strzelać! Strzelać! — krzyknął jeden z francuzów.
Ale z niewidzialnej wysokości odpowiedział potężny głos:
— Stójcie śmiało moi dzielni żołnierze z sześćdziesiątego pułku! Gdy nieprzyjaciel się zbliży przyjmcie go celnym ogniem.
— Ojcze, ojcze! — zawołał przenikliwy głos