Strona:Jadwiga Marcinowska - Vox clamantis.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Łacno jest szydzić z drugiego. Aliści przypomnij sobie, że nie dopuszczono mi wnijść w Święte Świętych z kadzidłem już zapalonem, w obłocznej chmurze... Bałem się, bym od widoku, jeśliby Szekina zstąpiła, padłszy, nie umarł... Komuż niemiłe życie?
Twarz Annasza zadrgała uśmieszkami pełnymi jadu, aliści powstrzymał się i przybierając układnie wyraz współczucia, rzekł do Sagana:
— Jakżeś, panie, z kadzielnicą poradził sobie, zamknione mając oczy?
— Sam nie pojmuję — odpowiedział Josef Ben Ellem — jakim sposobem dłoń moja ze świętego kadzidła szczyptą na węgle w kadzielnicy trafiła. Nietylkom po omacku uczynił, ale jakby bez wiedzy... I to wam jeszcze rzec mogę — głos mu opadł do szeptu — iż nie rozumiem, jak wargi moje się otworzyły, aby wygłosić Imię... Drżałem jak na wielkim wietrze liść figi... Dźwięk usłyszałem i nie wiem, czylim ja sam to mówił...
Rzucił na obecnych wzrok niespokojny. Nie odpowiedział nikt, była chwilka bardzo głębokiej ciszy.
Nadciągnął obchód, spotykały się tutaj obie gromady. Martwo żółciły się płomyki pochodni już bezsilne i zbędne w napływającej przedziwnej świeżości młodego dnia. We wscho-