Strona:Jadwiga Marcinowska - Vox clamantis.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeden ze spoczywających podnosił się tam z kamiennej pościeli.
Wyglądał także leciwie, ale trzymał się prosto, a poruszał sprężyście choć z powagą. Złożył »simlę«, płaszcz pospolity, którym nakrywał się od chłodu, zasię wziął zawiniątko z kapłańskich szat, służących w czasie snu za wezgłowie. To uczyniwszy, szedł bez szmeru bosemi nogami.
Wypadło mu przechodzić obok jednego z uśpionych na podłodze. Młody kapłan spoczywał na wznak z głową opartą o starannie złożone suknie swe obrządkowe.
»Kuttonet« szata spodnia rozsunęła się na nim cokolwiek, odsłaniając pierś muskularną. Twarz była ściągła, szlachetna, z łagodnym wykrojem świeżych ust.
W przedrannym szaro — niebieskim mroku komnaty starszy przez chwilę stał nad młodzieńcem. Ból wypełzł mu na oblicze. Musiał być z onych bólów, ciągłych mieszkańców duszy, które na jaw wychodzą za każdem przy pomnieniem. Przywiędłe wargi poruszyły się kilkakrotnie, aliści nie wybiegł z nich żaden dźwięk. Zostały wewnątrz nie wyszeptane te słowa: »Jest w takich leciach, że mógłby być synem moim«.
Bezdzietne serce snać zakrwawiało się stale tłumioną skargą gorzkiego upośledzenia.