Strona:Jack London - Wyga.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kości, zachwiał się. Niezgrabnie zatoczył się ku sankom, napół już padając, i wyjął z pod siedzenia karabin. Kiedy próbował przyłożyć go do ramienia, chwycił się nagle za brzuch i powoli osunął się na sanki, jakby siadając. A naraz strzelba jego wypaliła w powietrze, on zaś sam zwalił się wtył przez leżący na sankach bagaż, tak że Kurzawa ujrzał tylko jego nogi i brzuch.
Zdołu dolatywał brzęk większej ilości dzwonków. Człowiek nie ruszał się już. Z za zakrętu wyjechało troje sanek, przy których szło sześciu mężczyzn. Kurzawa zawołał na nich, aby ich ostrzec, oni jednak zauważyli, co się stało z pierwszemi saniami i czemprędzej ku nim poskoczyli. Strzały z drugiego brzegu już nie padały, wobec czego Kurzawa, krzyknąwszy na swe psy, wyszedł z ukrycia. Na jego widok rozległy się okrzyki, a dwóch mężczyzn, ściągnąwszy z prawych rąk mitynki, wzięło go na cel.
— Chodź-no tu, ty krwawy morderco — zakomenderował jeden z nich, czarnobrody mężczyzna — I rzuć mi natychmiast karabin w śnieg.
Kurzawa zawahał się, poczem, rzuciwszy karabin, ruszył ku nim.
— Louis, idź, zrewiduj go i odbierz mu broń — rozkazywał w dalszym ciągu Czarnobrody.
Louis, kanadyjski Francuz, jak pomyślał Kurzawa, podobnie jak i czterech jego towarzyszów, wypełnił rozkaz. Zrewidowawszy Kurzawę, znalazł przy nim nóż myśliwski, który mu natychmiast odebrał.
— A teraz cóż powiecie na swoją obronę, nieznajomy człowieku? — zapytał Czarnobrody.