Strona:Jack London - Wyga.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

osuwając się na obity skórą fotel i wyciągając nogi. — Może się przysiądziecie do mnie?
Zamówił „coctail”, ale wuj poprzestał na lekkiem krajowem winku czerwonem, stanowiącem jego jedyny napój. Pełne potępienia spojrzenie rzucił na „coctail” a potem na twarz siostrzeńca. Kit spostrzegł, że zbiera się na dłuższe kazanie.
— Wpadłem tu tylko na chwilę! — uprzedził pośpiesznie atak. — Muszę zebrać trochę dat co do ekspedycji Keith’a i Ellery i zrobić z tego jakie pół kolumny.
— Co się z tobą dzieje? — pytał wuj. — Wyglądasz mizernie. Jesteś fizycznie poprostu zniszczony!
Całą odpowiedzią Kita był głuchy jęk.
— Już widzę, że będę miał przyjemność pogrzebania cię.
Kit smutno potrząsnął głową.
— Tylko bez niszczącego robactwa, dziękuję bardzo. Wolę krematorium.
John Bellew należał do starego, krzepkiego i twardego pokolenia, które w pięćdziesiątych latach wozami przemierzyło stepy; była w nim siła, siła młodości, spędzonej na zdobywaniu nowej ziem.
— Źle żyjesz, Krzysztofie. Wstyd mi za ciebie.
— Droga do ołtarza, he? — zaśmiał się Kit.
Starszy pan wzruszył ramionami.
— Szkoda tych piorunujących spojrzeń, bracie mej matki. Bardzobym chciał, żeby to była droga do ołtarza. Ale — odcięto mi ją. Nie mam czasu.
— Więc cóż do — — —
— Przemęczenie.