Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bardzo wcześnie, wszyscy obstalowali sobie wódkę. — Cóż miałem robić w kompanji dorosłych mężczyzn pijących wódkę? „Whisky“, zawołałem z niedbałym gestem, jak taki, który to czynił tysiące razy. A, jaka to była wódka!.. Przełknąłem ją!.. Brrr!.. Jeszcze ją teraz czuję.
Przeraziłem się sumą, jaką French Frank zapłacił — ośmdziesiąt centów! Ośmdziesiąt centów.
To była zniewaga dla mej skrupulatnej duszy. Ośmdziesiąt centów — ekwiwalent długich ośmiu godzin mozolnej pracy przy maszynie — przepuściliśmy przez gardła, i przepuściliśmy w mgnieniu oka, a w rezultacie pozostał przykry smak w ustach. Niema dwóch zdań, że French Frank był utracjuszem.
Podrywało mię do wyjścia na słońce, na wodę, do mojej upragnionej łodzi. Ale wszyscy się ociągali. Nawet Spider, moja załoga, ociągał się również. Nie przeszło mi przez moją tępą głowę, dlaczego oni się ociągali. Nieraz jeszcze o tem myślę, jak oni musieli patrzeć na mnie, na tego nowicjusza, przyjętego przez nich do kompanji, stojącego z nimi przy bufecie i nie stawiającego swojej kolejki.
French Frank, o czem nie wiedziałem, zalewał robaka już od dnia poprzedniego, teraz kiedy pieniądze za Razzle Dazzle były już w jego kieszeni, zaczął zachowywać się nieco dziwnie w stosunku do mnie. Czułem zmianę w jego zachowaniu, widziałem jakieś złe błyski w jego oczach i byłem tem zdziwiony. Im więcej przyglądałem się tym ludziom, tem dziwniejszymi mi się wydawali.