Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiosłem. Stało się to wówczas, kiedy moja świadomość już mętniała. Straciłem równowagę i utknąłem głową w grzęsawisku. Wówczas, po jakimś czasie wyciągnąłem nogi z grząskiego szlamu, krew płynęła mi z pod ramienia skaleczonego o słup oblepiony muszlami. Wiedziałem, że jestem pijany. Lecz cóż z tego? Tam na środku kanału dwóch silnych mężczyzn, marynarzy, leży bez przytomności na skrzyniach, a ja ich przetrzymałem. Byłem mężczyzną. Stałem prosto na nogach, chociaż co prawda były one głęboko wgrzęźnięte w błoto. Gardziłem myślą powrotu na prom. Brnąłem w błocie, popychając prom przed sobą i rycząc pieśń mego męstwa całemu światu.
Zapłaciłem za to. Odchorowałem ciężko i długo, a ręce miałem boleśnie poranione żelaznemi klamrami. Cały tydzień nie mogłem ruszyć rękami, a prawdziwą męczarnią było ubieranie się i zdejmowanie ubrania.
Przysiągłem „Nigdy więcej!”. Gra nie warta świeczki. Cena była za wysoka. Nie miałem żadnych wyrzutów sumienia. Moje postanowienie było czysto fizycznej natury. Żadne chwile podniecenia nie mogły wynagrodzić godzin takiego upodlenia i paskudztwa. Kiedy zdołałem odzyskać mój prom, unikałem Idler’a. Pływałem z przeciwnej strony kanału, aby ominąć Idler’a. Scotty gdzieś znikł, a harpunnik stał tam jeszcze, lecz ja unikałem go. Pewnego razu, kiedy wylądował na przystań, schowałem się przed nim, aby z nim się nie spotkać. Byłem w