Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— „gdyż przyśpieszy to pańską śmierć. Proszę spojrzeć na mnie”.
Spojrzałem. Był mniej więcej w moim wieku, barczysty, o szerokiej piersi, oczach błyszczących, a rumiane policzki tryskały zdrowiem. Nie znajdziesz wspanialszego okazu mężczyzny.
„I ja paliłem” — ciągnął — „mocne cygara. Przestałem jednak, i oto spójrz pan na mnie”.
Była to arogancja, w dodatku arogancja, usprawiedliwiona poczuciem zdrowia. Do miesiąca już nie żył. Nie wskutek wypadku. Pół tuzina chorób, o długich, uczonych nazwach, zniszczyło go. Pojawiły się niezwykle bolesne komplikacje, i kilka dni przed śmiercią słyszano w drugiej ulicy wycie tego wspaniałego samca w agonji. Zmarł, rycząc z bólu.
„Widzisz” — rzekł John Barleycorn — „on wystrzegał się. Porzucił nawet palenie cygar. A jaki miał koniec? Piekielny, nieprawdaż. Robaki go zjedzą tak czy owak, niemasz na to rady. Twój lekarz nie ominął żadnego środka ostrożności, a jednak nie zdołał im się wymknąć. Nikt nie wie gdzie jego kres. Ty również nie. Patrz, czego on się wyrzekł. Czyż chcesz się wyrzec wszystkich tych rozkoszy, które ci dać mogę, jedynie poto, aby cię też robaki zjadły? Nie masz pewności w życiu, wszystko jest ślepym trafem, ja zaś przyoblekam życie w uśmiech i pozwalam kpić z rzeczywistości. Śmiej się ze mną i kpij! I ciebie koniec nie minie, lecz śmiej się w międzyczasie. Świat ten spowity w mroku, lecz ja ci go oświetlę wspaniale. Przeklęty świat, w którym zdarzają się takie rzeczy, jak z tym lekarzem. Nie