Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okalających Doliną Księżycową czułem się tak dobrze nastrojony, że mimo woli pragnąłem jeszcze świetniejszego nastroju. Sposób na to nie był mi obcy. Jeden cocktail przed obiadem naturalnie do celów nie doprowadził. Na to potrzeba mi było dwóch, trzech. Więc wypijałem je; dlaczegożby nie? Wszak to było naprawdę życiem, aż zwolna weszło do mego programu dziennego.
Prócz tego nieustannie szukałem jakiegoś usprawiedliwienia na dodatkowy cocktail, więc naprzykład, zebranie się paru szczególnie wesołych osobników, wybuch gniewu na mego architektę lub na kamieniarza, pracującego przy stodole, i kradnącego przy tej sposobności; śmierć ulubionego konia, który zranił się o drut kolczasty, ukryty żywopłocie; dobre nowiny, które przyniosła poczta poranna o udałej transakcji z redakcją lub nakładem. Obojętnym zresztą był rodzaj upozorowania, skoro pragnienie raz się obudziło. Grunt, że pożądałem alkoholu. Wreszcie po latach używania alkoholu bez pożądania, pojawiło się i pożądanie samo. Moja siła była zarazem moją słabością. Potrzeba mi było dwóch trzech, a nawet czterech kieliszków dla osiągnięcia skutków, które u przeciętnego człowieka zjawiał się już po jednym.
Jednej reguły, coprawda, trzymałem się. Nie piłem ani kropli, dopóki moja praca dzienna, to jest tysiąc wyrazów, nie była skończona. Jednakże, po skończonej pracy pomiędzy nią a resztą dnia, zapowiadającą się wesoło, wyrastała przegroda, niby ściana, usuwająca poprzednią pracę z mojej świadomości.