Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie poznałem, że plecy moje to słaba trzcina. Nabrałem też podejrzenia co do wytrzymałości moich bar. Odczuwałem w nich bóle reumatyczne przy każdem uderzeniu. W klawisze tego potwora trzeba było uderzać z taką siłą, że będący nazewnątrz domu miał wrażenie dalekiego grzmiotu, a hałas rozbrzmiewał taki, jak przy gruchotaniu mebli. Musiałem uderzać z taką siłą, że zwichnąłem wskazujące palce aż do łokci, a końce palców pokryte były pęcherzami i wrzodami. Gdyby to była moja maszyna, byłbym na niej pisał młotem kowalskim.
Najgorsza jednak, że koniecznie musiałem opanować tę przeklętą maszynę, gdyż nie miałem zresztą na czem przepisać swoich manuskryptów. Bohaterski wysiłek fizyczny i istna burza duchowa składały się na to przepisywanie tysiąca wyrazów, albowiem tworzyłem dziennie po tysiąc wyrazów, które należało prócz tego jeszcze przepisać dla czekających wydawców.
O jakże byłem tem pisaniem wyczerpany, a cóż dopiero przepisywaniem. Miałem wycieńczenie mózgu, nerwów i ciała równocześnie, a jednak ani na chwilę nie pojawiła się myśl o alkoholu. Zbyt górnem było me życie, by potrzebowało jeszcze podniecenia. Cały czas, z wyjątkiem godzin strawionych nad tym djabłem piszącym, spędzałem w sferach boskiej twórczości. Prócz tego nie czułem potzeby alkoholu, gdyż posiadałem jeszcze wiarę w pewne rzeczy, jak w miłość całej ludzkości, miłość mężczyzny i kobiety, miłość ojcowską, ludzką sprawiedliwość, sztukę — słowem w bezmiar cudnych złudzeń, dzięki którym