Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeszcze stoi mi żywo w pamięci ów mglisty i dżdżytsy wieczór. My z Louisem, trzęsąc się z zimna, bez zarzutek, na które nie mieliśmy pieniędzy, wybieramy się na poszukiwanie odpowiedniego szynku. W szynkach zawsze ciepło i wygodnie. Szliśmy zaś tam z Louisem, nie poto aby pić. Wiadomo nam jednak było, że taki szynk nie jest instytucją dobroczynną. Nie można było robić z szynku schroniska i nie brać czegoś od czasu do czasu z bufetu.
Mieliśmy niewiele dziesiątek i miedziaków. Trudno było rozstawać się z nimi, albowiem posiadały cudowną moc wyczarowania dorożki z dziewczynką. (Dla siebie samych nie braliśmy nigdy dorożek, zadowalając się pieszą przechadzką.) Otóż zamierzaliśmy wykorzystać nasz szynk jak najtańszym kosztem. Kazaliśmy sobie podać talię kart, usiedliśmy do stolika i graliśmy z godzinę euchre; w tym czasie stawiał raz Louis, raz ja, naturalnie piwo, najtańszy trunek, dwie szklanki za dziesięć centów. Co za rozrzutność! a jak ciężko nam było wydawać!
Przyglądaliśmy się mężczyznom tam przychodzącym. Wyglądali na robotników w średnim i podeszłym wieku, przeważnie Niemców, którzy trzymali się razem, zapewne od dawna, z którymi niepodobna było zawrzeć znajomość. Wypowiedzieliśmy się zatem przeciw temu lokalowi i wyszliśmy przygnębieni, z przeświadczeniem, że straciliśmy wieczór i dwadzieścia centów na piwo, którego nie pożądaliśmy.
Następnych wieczorów próbowaliśmy na nowo, i znaleźliśmy w końcu odpowiedni lokal, na rogu ulic