Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XV

Było to wczesną zimą roku 1892; postanowiłem puścić się na morze. Moje doświadczenie ze straży pożarnej, w Hancock, nie przyczyniło się bynajmniej do tego. W dalszym ciągu piłem i włóczyłem się po szynkach, — żyłem nieomal w szynkach. W mojem pojęciu wódka była niebezpieczną, ale nie była złą. Była o tyle niebezpieczna, o ile niemi były inne niebezpieczeństwa tego świata. Umierali ludzie z wódki, ale umierali też rybacy, rozbijając się z łodziami i tonąc, włóczędzy ginęli pod kołami pociągów, rozszarpani na atomy. Można iść w zawody z wichrami i falami, z pociągami kolejowemi, wreszcie z szynkami, byle rozważnie. Upić się jak mężczyzna, to w porządku, lecz trzeba i w tem zachować umiar. Nie istnieją dla mnie odtąd całe litry wódki.
Właściwie, co mnie popchnęło na morze z powrotem, to było to, że poraz pierwszy zarysowała się przed moimi oczami wyraźna droga śmierci, którą John Barleycorn szykuje dla swoich poddanych. Nie był to, coprawda, zbyt jasny przebłysk, którego dwie