Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wpół, abym się nie przechylił. Przez resztę drogi do Oakland miałem głowę i barki wychylone, broniąc się z uporem, ilekroć spróbował wciągnąć mnie z powrotem.
W tym czasie odzyskałem na okamgnienie trochę przytomności. Jedyne wspomnienie, jakie zachowałem, od chwili upadku pod drzewami, a ocknięciem się następnego wieczoru, to był właśnie ten moment, gdy wychylony przez okno z głową na wiatr, spowodowany pędem pociągu, całą siłą płuc schwytałem powietrze podczas gdy iskry sypały się na mnie, piekły i oślepiały mnie. Cały wysiłek woli skoncentrowany był na oddychaniu i wciąganiu tak dużych łyków powietrza, jakie tylko zdołałem, wtłaczając jak najwięcej powietrza do płuc, w jaknajkrótszym czasie. Miałem do wyboru ten sposób ratunku albo śmierć, a będąc pływakiem i nurkiem, wiedziałem o tem dobrze; w ciągu straszliwej agonji, trawiony okropnym ogniem, zwracałem się ku wiatrowi i toczyłem z płucami walkę o życie przez tych kilka chwil przytomności.
Reszta szczegółów spowita we mgle zapomnienia. Odzyskałem przytomność następnego wieczoru, w jakiejś mieszkalnej norze nad wybrzeżem. Byłem sam. Żadnego lekarza nie wezwano do mnie. I nie wiele brakowało, żebym tam wyzionął ducha, gdyż Nelson i reszta kompanji, przypuszczając że zwyczajnie „zasnąłem po pijanemu”, zostawili mnie tu, pogrążonego w śpiączce przez siedmnaście godzin. Niejeden już umarł, o czem wie każdy lekarz, gdy mu litr wódki, lub więcej nagle uderzyło do głowy.