Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stała budziła we mnie odrazę; byłem zatwardziałym indywidualistą niemniej od mego otoczenia; piłem, gdyż i oni pili, a musiałem przecież utrzymywać dobre koleżeńskie stosunki. Nie miałem prawdziwego dzieciństwa; a w tym przedwczesnym okresie męskości byłem już bardzo twardym i boleśnie przemądrzałym. Nigdy jeszcze nie zaznałem miłości dziewczyny, a już przebrnąłem przez takie bagno, iż przekonany byłem, że wiem wszystko o miłości i życiu. Wiedza ta nie była wzniosłą. Nie będąc pesymistą, czułem jakieś złośliwe zadowolenie, że życie jest tak marne i sprośne.
Jak widzicie, John Barleycorn stępił moją wrażliwość. Dawne ciernie i kanty życia przestały być ostrymi. Ciekawość zanikała we mnie. Co mnie mogło obchodzić, co tam się dzieje poza granicami mego ciasnego świata. Są tam zapewne mężczyźni i kobiety nie różniący się wcale od tych, których znałem, żeniaczka i wychodzenie za mąż, i cała ta marna krzątanina nędznego ludzkiego mrowiska, a zapewne i pijaństwo także. A zresztą, zbyt daleko było spuszczać się na drugi koniec świata, aby tam znowu pić. Wystarczyło skręcić na róg, a mogłem dostać u Joe Vigy’a czego dusza zapragnie. John Heinhold utrzymywał jeszcze bar: „Ostatnia Stawka”. Prócz tego pełno było szynków na każdym rogu i pomiędzy rogami.
Podszepty z krainy tajników życia ucichały w miarę jak ciało moje ociężało od alkoholu. Dawna ruchliwość zanikała. Co za różnica, czy zgniję i zczeznę tu, czy gdziekolwiek, i byłbym tak, zbutwiał i zmar-