Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pozbawiwszy mię zupełnie zdolności myślenia, pociągnąć mnie w zatrutym śnie ku śmierci.
Oh, nie mnie przekonywać. Istotnie, doświadczyłem wszystkiego w życiu, a nie wiele to było warte. Obrzydliwe pijaństwo, w jakiem żyłem od tylu miesięcy, (towarzyszyła mu świadomość upadku i dawne uczucie wyrzutów sumienia) doszło do ostateczności i tylko ja mogłem sam ocenić, co to było warte. Więc dla tych upadłych starych włóczęgów i pijaków kupowałem trunki. Oto — co mi się dostało z życia. Czyż chciałbym stać się podobnym do nich? Nie, po tysiąc razy nie; i poczułem łzy słodkiego smutku nad moją szczytną młodością ginącą w nurtach odpływu. (Ale któż nie widział płaczącego, melancholijnego pijaka? Można go spotkać w każdym szynku, jak, nie mogąc znaleźć nikogo do słuchania, opowiada swe smutki szynkarzowi, który musi słuchać, bo jest za to zapłacony).
Woda była rozkoszna. To była jednak mężna śmierć. John Baleycom uderzył w inną stronę mego szalonego pijanego mózgu. Precz ze łzami i żalem! To była śmierć bohaterska z własnej bohaterskiej woli i rąk! Zaśpiewałem więc sobie łabędzią pieśń, i śpiewałem ją wesoło, kiedy fale biegnącego prądu bulgotały mi w uszach przypominając mi moją bezpośrednią sytuację.

Poniżej miasta Benicja, gdzie wrzynała się w morze przystań Solano, cieśnina nagle się rozszerzała, co przewoźnicy nazywali „Bight of Tarner’s Shipyard.“[1] Znalazłem się w samym środku nadbrzeż-

  1. Podwórze okrętowe.