Strona:J. Grabiec - Powstanie Styczniowe 1863—1864.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tysiącletnich dziejów Narodu. Ucichły nieskończone spory, wyrzuty namiętne, insynuacje złośliwe...
Czas na sąd historji — sąd spokojny i bezstronny — bez złości, lecz i bezlitosny. A sąd taki Powstania Styczniowego nie potępi — nie będzie w stanie rzucić pokoleniu z przed pół wieku winy...
Wypadki zresztą same zadały kłam sędziom Styczniowego wybuchu. Nikt nie uwierzy dziś, że najstraszniejszą klęską naszą, która setki najdzielniejszych pracowników Narodu w Sybir powlokła, a tysiące młodzieży w beznadziejny bój z mocniejszym wrogiem pchnęła, był nasz protest przeciw niewoli Narodu, bo niedawno patrzyliśmy, jak półwiekowa lojalność w niewoli — miljony ludu polskiego w Sybir, a setki tysięcy w straszny bój bratobójczy pognała. Dziś nikt nie powie, że wszystkie nasze cierpienia karą za bunty nasze były po tym, jak nam otwarcie po półwiekowym spokoju zagładę narodową zapowiadano.
Historja musi powiedzieć, że Powstanie Styczniowe było koniecznością dziejową, której uniknąć nie byliśmy w stanie. Musi widzieć w nim jeden tylko epizod odwiecznej, bezlitosnej i bezwzględnej walki dwuch narodów, dwuch kultur, dwuch światów duchowych... Mały epizod walki, którą ledwie nowa wielka bitwa pod Warszawą narazie na naszą przeważyła stronę, lecz w której jeszcze ostatniego słowa nie powiedziano.
Okoliczności dziejowe złożyły się w okresie 1863 roku w ten sposób, że do zbrojnej walki przyjść musiało. Skrępowane i zduszone przez lat trzydzieści społeczeństwo, nie było w stanie normalnie rozstrzygnąć całego szeregu nabrzmiałych kwestji, długo a bezrozumnie tamowany rozwój narodowy — musiał przerwać tamy — nastąpił wybuch. Wybuch ujawnił szereg spraw, między Polską i Rosją niezałatwionych, takich, których załatwianie kompromisowe było absolutną niemożliwością. Walka musiała nastąpić.
Szanse walki były w owym momencie karykaturalnie nierówne, a musiano ją przyjąć, wyzyskując wszystkie nadarzające się atuty. Nie łudzono przytem ani siebie, ani innych.
„Wiem, że zginę ja i ci, co za mną dziś idą do lasu — mówił prosty rzemieślnik-powstaniec do statysty, chłodno obliczającego szanse ruchu. — Wiem, że zginą ci, co pójdą za miesiąc, za dwa, może i za pół roku. Ależ wierzę w to, i wiem,