Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   81   —

ciekawych zwracały się uporczywie ku ławce kolatorskiej, na miejsce, gdzie siedział Kazimierz Rokszycki. Ten, swoim zwyczajem, nie udając nigdy nic, spoglądał prosto tam, gdzie go oczy ciągnęły nieraz zdybał wyiskrzone ku sobie błękitne oczy i usta półotwarte, wpadające w uśmiech porozumienia. Piękna Litwinka, przy takiem spotkaniu, zwracała nagle oczy na boczne ołtarze, kręciła się pod palącym wzrokiem pięknego, nieznajomego panicza, a ujść nie mogąc inaczej, kryła twarz zapłonioną, padając w głęboki pokłon.
Opar kadzideł i senny głos organów kołysały lubo; niejeden się zapamiętał w modlitwie, inny i usnął w służbie Bożej. Kazimierz, pod wpływem kołyszącej atmosfery, spoważniał wkrótce, przestał się rozglądać, wzrok utkwił w górne gzemsy kościelne.
Od czasu przybycia swego na Litwę mierzył ten kraj okiem, zgłębiał rachunkiem, obejmował rozgrzanem sercem: liczył widoczne i ukryte skarby ziemi i narodu. I przejmowała go duma, że ta piękna, poważna kraina, zniewolona niegdyś chrześcijańskim podbojem, bo pokrewieństwem duszy zbiorowej i dążeń historycznych, skojarzyła się z Polską i zakwitła z nią dwukwiatem jedynym w dziejach.
Litwa przyjęła — dumał — wiarę naszą,