Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   76   —

— At, len u mnie taki, jaki wszędzie. Wiadomo, »dranna« trawa.
Po tej próbie Rokszycki urwał rozmowę. I pan Apolinary, przeciw swej naturze, milczał: ksiądz Witulanis żywo mu przypomniał towarzystwo, spotkane w restauracyi wileńskiej. Gotował na tych wichrzycieli swe gromy, ale je chował do czasu.
Rozmowę, przez nikogo nie pożądaną, sztukowała herbata. Około fundacyjnego, ogromnego samowara krzątała się wystrojona odświętnie księża gospodyni, osoba starsza, łzawo uprzejma, mając do pomocy ładną siostrzenicę. Trzeba było przez grzeczność przyjąć szklankę, albo skosztować »piaskowców« domowego wypieku, albo cukierków Landrina, rozłożonych na szklanych, ozdobnych talerzach. Takie przyjęcie od 10 do 1 w niedziele i święta należało do zwyczajów, tradycyjnie ustalonych. Ksiądz Witulanis, choć ze szlachtą wcale nie towarzyski, nie śmiał usunąć niedzielnego przyjęcia.
Nareszcie dzwon kościelny zabrzmiał donośnie. Ksiądz powstał i udał się do kościoła, gdzie miał mówić przed sumą kazanie po litewsku. Wyszli i goście z plebanii, ale zatrzymali się w ogródku. Tylko Aldona chciała usłyszeć litewskie kazanie.
— Opowiesz nam potem, czy ksiądz nie