Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   47   —

mieni słońca. Kościół wiszuński ogromniał, odwróciwszy do przybywających swój bok dwupiętrowy, wzniesiony dumnie ponad okolicą. Nareszcie wózek wspiął się na znaczną wysokość i znalazł się ponad krajem, do którego, gdyby był we środku Europy, zdążaliby zdaleka ludzie, stęsknieni za świeżością i spokojnym majestatem przyrody. Pośród wzgórzystych, malowanych brzegów płynęła wielka wstęga rzeki, rozlewając się w parę jezior.
Chłop litewski poczuł się tym razem do obowiązku otworzenia ust z własnego popędu i rzekł, wskazując krótkim biczem na rozkoszną rzekę swego kraju:
— Szwinta-rzeka.
— To jest po polsku: Święta?
— Ona i jest.
Jechali teraz grzbietem pagórków wzdłuż rzeki prosto do Wiszun. Nie trzeba już było pytać, gdzie one leżą, gdyż widniał, jak na dłoni, wielki kościół, panujący nad wsią, a w pewnem oddaleniu od wsi, jak grono ciemne, rzucone w pół wzgórza, zwieszał się park dworski ku brzegom jeziora. Wśród jeziora dwie wyspy, całe zarośnięte, kąpały się bukietami w przeczystej wodzie.
— Wie wuj — odezwał się Kazimierz — że, gdyby król jaki kazał ten wielki obszar ziemi ozdobić dla swojej przejażdżki przez najpierwszych artystów, krajobraz ten nie