Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   35   —

kręcił się po tej zakazanej stacyi i dowiedział się, gdzie u kaduka są, czy będą konie dla nas?
— A prawda... Przecie depeszę sam wysłałem wczoraj rano, tłómacząc najdokładniej, że przyśpieszamy nasz przyjazd. Trzeba się dowiedzieć, kiedy odesłano depeszę.
Poszedł do kancelaryi zawiadowcy i po pięciu minutach powrócił do pana Apolinarego, zhnosząc się od śmiechu.
— Wie wuj... to przecie wysoka humorystyka!... oddano mi moją depeszę z grzeczną propozycyą, abym ją odwiózł sam, jeżeli jadę do Wiszun! Ja im tłómaczę, że to właśnie mój telegram z prośba o konie na dzisiaj, a jakiś Olimpijczyk, pijący herbatę w rozpiętym mundurze, objaśnia mi w języku państwowym, że trudna rada: nie było sposobności.
— Do kroćset dyabłów! — zaklął pan Apolinary — gdzie ten urzędnik?
— Co nam po urzędniku, wuju? Koni trzeba szukać do najęcia.
Posługacz kolejowy, rosły, ale miękki chłop, gawronił przed siebie z podniesioną głową, jakby oczekiwał cudownego zjawienia się skądsiś powozu. Po dłuższej obserwacyi horyzontu doszedł nareszcie do przekonania:
— Musi, kolaski nie będzie...
— A to... to poszukaj że gdzie, ośle jeden...