Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   402   —

jako wuj i niby moralny zwierzchnik. Odpowiadać tajemniczo, mało co wiedząc, pan Apolinary nauczył się już w szkole politycznej — to byłaby fraszka — ale tym razem był mocno niezadowolony z dyskrecyi Kazimierza i tak serdecznie ciekawy, że aż — dyabli brali. Zamierzchła mu nawet przed oczyma na parę dni kwestya polsko-litewska.
Dopiero nazajutrz po wyjeździe Rokszyckiego wpadł pan Apolinary na trop niejakich powiadomień w rozmowie z panem Hieronimem o przedmiocie wcale obcym, bo o tartaku parowym, który niemiecki przedsiębiorca budował w okolicy.
— Ja mojego lasu sprzedawać nie myślę — mówił Hieronim — ale, kto musi, temu wygoda. Pan Kazimierz mógłby pomyśleć o spiłowaniu starodrzewu z Auszry.
— Z Auszry? tej, w której polowaliśmy?
— A już tej. Wszak to las pani Krystyny.
— Dobrze — to musieliby być po ślubie.
— A im czemu długo czekać, kochany? Są zaręczeni.
Pan Apolinary przełknął ślinę, rozważył stanowczość twierdzenia Hieronima. Odezwał się dyplomatycznie:
— To wiem, dobrodzieju mój. Ale tak wylecieli stąd prędko, że ani o terminie, ani o żadnych układach... Może coś słyszałeś, bracie Hieronimie?