Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/398

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   390   —

— Chodźmy się przejść, tylko prędko, żeby nas nie dogonili.
Park był zaludniony, zwrócili się więc w stronę przeciwną, ku zabudowaniom folwarcznym, byle dalej od ludzi. Zresztą i tam trafili zaraz na piękną w swym rodzaju drogę dojazdową, idącą w mokre łąki między dziką aleją z czarnej olszyny. Droga ta, zwana »groblą«, była zaniedbana po przeprowadzeniu nowej, wygodniejszej, przeto pusta i sprzyjająca samotnej przechadzce.
Skoro tylko oddalili się od domów, Krystyna zapytała:
— Kochasz jeszcze?
— Powiedziałem: do śmierci. Jeszcze żyję.
Tego było potrzeba na prawdziwe powitanie dnia drugiego w ich nowem życiu. Ale rozmowa spadła zaraz na niższe poziomy.
— Dlaczego Hylzen taki nadąsany? — zapytał po chwili Kazimierz.
— Bo wybrał się właśnie dzisiaj z prośbą o moją rękę.
— Więc powiedziałaś... pani? — Cóż mogłam powiedzieć? Namyśl się... pan.
— Przepraszam, jedyna moja! Pytam, czy oznajmiłaś mu o nas?
— Miałam właśnie powiedzieć, kiedyś nadszedł.
Ta wiadomość, połączona z uprzedniemi