Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   367   —

chunki uczuciowe i kończą je byle jak, dla przyzwoitości towarzyskiej. Kazimierz winszował, Aldona badała wzrokiem, czy to powinszowanie szczere — — wolałaby, żeby było trochę żałosne. — — Ale Kazimierz naprawdę się cieszył z tak nagłych zaręczyn, niweczących wszelkie jego możliwe skrupuły co do uprzedniego zachowania się względem panny Budziszówny. Pocieszyła się tak prędko — — bo jednak sześć tygodni temu, na jeziorze, nie było mowy o Kmicie. — — A może przez zawód, przez obrażoną dumę kobiecą? — —
Ale nic z tych wzajemnych myśli nie przenikało do rozmowy. Mówiono o pogodzie, o kończącem się lecie, tak łaskawem na uroczystość...
Jednak Aldona była nieco wspanialsza, niż dawniej, jakby starała się okazać Kazimierzowi, ile stracił, że się o nią nie postarał.
— Państwo naturalnie zamieszkają tutaj? — pytał Rokszycki.
— O tak! jabym nie chciała nigdy rozstać się z Wiszunami. Zresztą rodzice oddają nam gospodarstwo, zachowując sobie tylko las i annuatę. Wprawdzie i ojciec mego narzeczonego daje mu duży majątek ziemski w wilkomierskim powiecie, ale wolimy oboje zostać tutaj.
Te wspaniałości materyalne nie podobały się Kazimierzowi. Wolałby o nich nie słuchać.