Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/353

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   345   —

chyża, ubrana zupełnie inaczej, niż zwyczaj chciał w Ponikszcie, była zjawiskiem pociągającem. Rozdziawiały się domy przydrożne drzwiami i nawet oknami. Znowu tam ksiądz Wyrwicz naspraszał dziwnych gości... będzie może wieczorynka?
Nie było księdza Antoniego u dziekana. Dziad kościelny, stojący u furty od zakrystyi, objaśnił, że ksiądz Wyrwicz kazał sobie kościół otworzyć i wszedł do wnętrza.
Zawahała się Krystyna, czy wejść, czy czekać na księdza Antoniego pod kościołem. Ale właściwie każdemu wolno wejść do domu Bożego. Weszli więc cicho i stanęli oboje we drzwiach od zakrystyi. Przed wielkim ołtarzem klęczał ksiądz Antoni nieruchomy, czoło ująwszy prawą dłonią, jakby dopiero co zaniósł swą modlitwę pytającą wzwyż, a teraz w skupieniu słuchał, co mówi Pan...
Pusty kościół już się mrokiem oblekał choć wysokie okna były wielkie i jasno oszklone. Ale za witraże od strony zachodniej starczyły gałęzie blizkich drzew, wahające się za szkłem w gobelinowe wzory. Przez niepewne światło błądziły po nawie pasma płynne, bitwy powietrzne cieniów. Napływało ich coraz więcej, wkrótce noc miała przemódz. Czarny, wysmukły ksiądz, klęczący przed ołtarzem, streszczał pustkę i mistyczny smętek świątyni.