Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   14   —

— Nie mógłbym tu zachować swego incognito — myślał pan Apolinary.
Szedł dalej wolno, nie ulegając zaproszeniom, ale baczny czyniąc przegląd domów i twarzy przechodniów, łowiąc w uszy ułamki rozmów. Zwężająca się coraz ulica prowadziła stopniowo do serca miasta, do jego osobliwości poufniejszych. Domy nierównego typu i wieku, kamieniczki przypadkowym gustem stawiane i ozdobione, obok wysokich, wszecheuropejskich pudeł mieszkalnych; gdzieniegdzie mur kościelny lub klasztorny przerywa ciągłość zabudowań, łamie linię ulicy; to znów zaułek wpada w jakieś zagłębienie mroczne, ni to podwórze, ni to przejście publiczne, gdzie światło jednej mętnej latarni połyska tajemniczo na murach ślepych, barwiony eh starożytną pleśnią, na bruku gruboziarnistym, ubitym żywiołowo przez stopy ludzkie i koła wozów.
Budzisz to wszystko znał, choć nie pamiętał ani planu miasta, ani twarzy murów; wszystko było pokrewne z jego rodzinnemi wspomnieniami. Tu, gdzie pstrokate pospólstwo kamienic, zwarte do szeregu, okazuje mizerne bogactwa sklepów i blade oczy okien, niby boczna ulica Warszawy. Tam, gdzie mur poważniejszy duma o przeszłości, niby Kraków, Lublin...
I zapachy zwykłe, przyrodzone poznawał