Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   180   —

tonem poważnym, w którym drgała naprężona wola i przywyknienie do posłuchu.
Skoro tylko zauważono duet Rokszyckiego z Chmarą, natychmiast ściągnęło się do nich koło słuchaczów. Przysiedli się obaj Budziszowie, Assernhof, Fedkowicz. Pan Eustachy może tego i nie pragnął, lecz, zacząwszy, nie przerwał:
— ...trzeba wejść na wysokie góry. A zanim zajdziesz na szczyty, skąd jasno widać, możesz się zabłąkać i w przepaście. Długa droga, a tymczasem praca w dolinie, praca przyrodzona, leży odłogiem.
— I takie bywają wypadki — rzekł Kazimierz, skupiając się jeszcze bardziej przed liczniejszem audytoryum — tylko że góry, o których szanowny pan mówi, są zwiedzone. Mamy takich, ludzi pewnych, którzy na nie weszli i przekazali nam, co z gór widać. I ojcowie nasi byli na szczytach.
— Świat się zmienia, panie.
— Nie przeczę. Ale to tylko może doprowadzić do wniosku, że potrzebni i tacy, którzy chodzą na szczyty, i tacy, którzy pracują w dolinie. Ja zresztą należę do tych ostatnich.
— Dobrze pan czynisz, panie Rokszycki. Bo, porzucając porównania, polityka nasza od wielu lat polegała na wadliwych horoskopach. Jesteśmy słabą tylko jednostką w Europie, jednostką nawet w Słowiańszczyźnie, a stawiamy