Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   150   —

kłusem, nie wprost od widzów, tylko w bok, oglądając się na nich pokilkakroć, uprzejmie i filuternie. Skierował się ku wąwozowi, złocił się wśród traw, jak szybka, gruba gąsienica, i przepadł w zaroślach.
Ale zaraz na tropie znalazła się groźna Piskla. Dała głos, zrazu stłumiony, złowiła się pewniej, zwołała rozpierzchłą psiarnię — i poszedł znowu gon piekielny wzdłuź wąwozu, podwojony przez górskie echa.
Jednak oddalał się w kierunku niepożądanym dla myśliwych. Wkrótce też powstał ruch ludzi po lesie. Pierwszy, śmigając chodakami po wrzosie, sprężynowym krokiem przyszłapał na stanowisko Kazimierza stary Jurko Lejtan, stanął na chwilkę, cały zgięty w znak zapytania, przechylił kwaśno zziajaną gębę ku młodemu myśliwemu, wskazał lufą wąwóz i zapytał tylko:
— Tu, panie?
Otrzymawszy potwierdzenie, ruszył dalej, niezmordowany, za swoim psim obowiązkiem.
Kazimierz stał teraz ze strzelbą w pogotowiu pod drzewem, a Krystyna, niby ukryta, za drugiem. Ale wiedzieli oboje, że to już na nic, i spoglądali raz po raz ku sobie ośmielonemi oczyma. Tylko do wzruszeń uprzednich przybywała i zabawna emocya.