Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   146   —

siedzimy, na jeziorku, na chacie, na każdym tu krzaczka są długi. Mówią mi nawet, że Auszra już prawie nie należy do mnie. Ja tego nie rozumiem.
— To trzebaby porachować, sprawdzić — rzekł Kazimierz, uderzając dłonią po ziemi, o której była mowa.
— Ten, któryby to uczynił, musiałby kontrolować czynności najpotężniejszego mego opiekuna — rzekła Krystyna z zaciętą ironią.
— To jest: pana Eustachego Chmary?
— Jego samego. Nie wiem, czy ktoby się ośmielił?
— Znaleźliby się i tacy — odrzekł Rokszycki, podnosząc głowę wyzywająco.
— To byłoby u nas... nadprzyrodzone.
— No, znowu tak bardzo...
Urwała się rozmowa, dochodząc do miejsca, gdzie już wymagała technicznych porozumień. Bądź co bądź, ludzie, tu rozmawiający, gadali trochę, jak dzieci, zbuntowane przeciwko nienawistnej władzy starszych. Tylko, że w wielu wypadkach dzieci miewają natchnienia, które stają się później zaszczytem mężów.
— Gdzie my to zaszliśmy w rozmowie! Pieniądze to brudna rzecz — wzdrygnęła się Krystyna.
— Neutralna, proszę pani; zależna od rąk, które ją posiadają. Pieniądze są dobrym prze-