Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   125   —

chołków do śpiewnych pokłonów, mieszka tam zawsze, choćby w drżących koronach brzóz i w strzelistych kitach jodeł. A także ta, która w oczach pędzi od ziemi przemożną bujnością odrośli, na szczytach lekko umiera puszcza: coraz to gałązka, siwym mchem przeżarta, spływa ku ziemi konająca i zawiśnie na niższych konarach; to znów gruchnie o ziemię szyszka, krąży po powietrzu liść wcześnie zwiędły.
Nieustanne sprawiają szmery mniejsi mieszkance rozwieszonej pod błękitami zieleni: plondrują po kuszczach szare ptaszyny, kują dzięcioły na wysokich jodłach, jaskrawe sójki i siwowronki tryskają nagłemi racami w niebie i nikną wśród liści. Płomieniem pociągnie czasem ku sobie oczy śmigająca po mchu wiewiórka, niewinna karykatura lisa.
Ruchome cienie migają przez wierzchołki od płynących cicho wielkich skrzydeł: samotny kruk przelatuje. To znowu ogłasza się w górze przyśpieszone furkanie lotu dużego ptaka. Kazimierz chwycił za strzelbę, przyłożył się... nie strzelił.
— Cietrzew... Nie warto płoszyć lisa.
Wkrótce od rozglądania się w zacieśnionym promieniu Kazimierz nabrał poczucia własności tego miejsca. Poznał już twarze i profile fantastyczne gąszczów naokoło; znał wyraz pagórka, wyszczerzonego ku niemu