Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/441

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   433   —

— Mówiono mi, żeś i ją sprowadzał do jakiejś kryjówki w Monte Carlo.
— Ani mi się śniło. Najprzód, nieładna.
— Owszem, ladna kobietka z rodzaju nerwowych, z odmiany tych, które stworzone są na brunetki, a wykończone na blondynki... Więc nie? A tamta dawna... jak-że się nazywała?... Karolina, zdaje się?
Jerzy zmarszczył się i oczy przymrużył, jakby się wpatrzył w coś bardzo oddalonego. Potem niby westchnął, niby coś przełknął i pokiwał głową z rezygnacyą. Tadeusz rzekł szorstko i poufale:
— Ej, przyznaj się, że nie wiesz, co się z nią, stało.
Po krótkim namyśle Jerzy zaśmiał się serdecznie.
— Ze stryjem to warto gadać!
— A widzisz. Teraz jednak posłyszysz trochę morałów — o! nie z tych, którymi cię tutaj karmią od dziecka — morały moje są natury praktycznej.
— Wszystko, co stryj mówi i radzi, trafia mi do przekonania.
— A zatem — czas, mój chłopcze, abyś swój sposób życia uregulował, pomyślał o pożytku, nietylko o przyjemności. Czas się żenić.
Jerzy doznał olśnienia. Rada niezależnego od rodziny stryja była identyczna z zasadniczymi pomysłami reszty rodziny, dogadzała przytem