Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   224   —

ciel, uniknęła jego wzroku, strzepując pilnie z rękawa sukni pył, którego nie było. Poczem wyprzedziła parę osób i znalazła się obok Fabiusza, pokazującego ciekawe szczątki fresków w domu Liwii.
Ten manewr Jerzy słusznie poczytał za pierwszy swój prawdziwy tryumf, i serce mu zabiło gorącą radością.
W słońcu było parno. Czarna chmura wschodziła szybko ponad szczyt Palatynu, i zanim jeszcze przykryła słońce, prysnęły pierwsze krople nagłej ulewy.
— Deszcz, deszcz! — zawołały panie, otwierając jasne parasolki, po których zabębniły szeroko plamiące bryzgi.
— Wracajmy pod sklepienia Kaliguli!
— Nie, tam zimno i ciemno, lepiej pod deby na górze!
— Pod dęby!
Wszyscy puścili się pędem na szczyt wzgórza, gdzie czarne dęby dały im pod zwartemi koronami schronienie prawie nieprzepuszczalne.
A wesoły szum ciepłej ulewy zbliżał się; pół miasta objęła zasłona mglista, przetkana potrójną, tęczą; druga połowa kąpała się jeszcze w słońcu. Już cień ogarnął Kapitol, a jeszcze kolumny stoją w czystem przezroczu na Forum; już plamić się zaczynają posadzki zwalisk i brukowce na via sacra...
— Teraz na nas kolej, trzymajmy się!