Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   215   —

tem kolanie, wyciąga wpół-omdloną i oczy tęskne, modlące się, kieruje ku zjawisku. Bo oto Bóg-Stwórca, zebrawszy w płaszcz tęczowo rozwiany swe moce, spływa z góry ku niemu. Widać, jak ta grupa zwrotną zawieruchą przechodzi od rozpędu do zwolnionego lotu i zbliża się, zbliża ku ziemi?...
— Widać. Nie może być omyłki.
— Ten sam Bóg-Stwórca, który tam rozdzierał giestem ciemności i miotał w przestrzeń swe piorunowe rozkazy i ważył się nad wodami w swym potężnym namyśle. Ale tu, jaki uspokojony tworzeniem, które uznał za dobre! jak opiera się łaskawie na otaczających go tworach własnych! jaką niezmierną dobrocią tehnie ta głowa, nachylona ku dziełu ostatniemu, ku człowiekowi... Bóg-Ojciec... Patrzcie, teraz — jest to chwila cudu: Ojciec wyciągniął prawicę, stanowczo twórczą prawicę ku mdłej ręce syna, powstającego z ziemi. Młode moce zagarnięte płaszczem Stworzyciela, zwracają głowy w stronę człowieka, szepczą, że coś wielkiego się dzieje... Smukła anielica, na której spoczywa lewe ramię Stwórcy, spogląda na Adama płomiennemi czyma, olśniona... może pierwowzór kobiety, może arcywzory przyszłych pokoleń?... I palec wskazujący Boga, energiczny, już, już dotyka sennej ręki człowieka... Stało się! duch Boży wstępuje w Adama, między Stwórcą a stworzeniem błysła iskra życia! Czyście ją widzieli?