Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   163   —

— W takim razie to nie zasady, ale hypokryzya. Nie wiem, czy pan chciał uczynić ten zarzut swojej rodzinie?
Jerzy nie miał tak stanowczego zamiaru, i rozmowa urwała się z obustronnem zakłopotaniem.
Jeszcze gorzej było raz, gdy Dubieński zapragnał przeniknąć uczucia pani Anny dla jej nieboszczyka męża i dla Fabiusza.
— Znałem bardzo mało męża pani. Był trochę podobny do pana Fabiusza, tylko młodszy.
— Owszem, zupełnie różny. Może coś podobnego w rysach twarzy, ale nie w charakterach. Fabiusz wszystko rozumie i wszystko tłómaczy, a tamtego biedaka świat oburzał do tego stopnia, że ciągły stan podniecenia przyprawił go o żółciową chorobę, na którą skończył.
— Tak. Pan Fabiusz jest prawdziwym filozofem. Zazdroszczę mu jego spokoju i pewnej... nieczułości, tak potrzebnej, gdy kto chce wznieść się do zupełnego objektywizmu.
— Myśli pan, że Fabiusz jest nieczuły?! Bardzo się pan myli.
— Chciałem powiedzieć: zimny, chłodno rozważający...
— Owszem, ma najgorętsze serce, jakie napotkałam. Żyje tylko miłością bliźnich, zacząwszy od swego kraju. To wielki pracownik dla cudzego dobra. Pan go widzi tutaj w chwili odpoczynku, i nie zna go pan wcale.