Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   142   —

wiem, że uspołecznienie ludzi jest w pięknie i miłości. Niech będę śmieszny dla nich, bo nie wiedzą, co zacz są. Ale ona ucieszy się do mnie.
Girlandy i proporce na statku wyglądały z daleka jeszcze wspaniale, tylko ostre światło poranka nie wypadało korzystnie dla jachtu, pośród brudnych lodzi, ani dla zmęczonych twarzy biesiadników pośród przywiędłych kwiatów. Na pokładzie zalegało milczenie, tylko Cyganie rzępolili bez fantazyi, jak przez sen. Gdy dojeżdżano, d’Anjorrant kazał kapeli urwać.
Fabiuszowi mignął w pamięci dobry tytuł marnego poematu:
— »Pijana Łódź«.
Jacht dobił do bulwaru i zaczęto lądować przez rzucony do lądu pomost.
Mężczyźni pokryli fraki płaszczami, a panie zakutane były w różne narzutki. Tylko hrabina Puckelswart ukazywała płowe swe włosy w dziwnym nieładzie i twarz zaczerwienioną, postarzałą. Pierwsi stanęli na lądzie obaj Filipowie, ojciec i syn, i arcyksiężna Fryderyka. Całe towarzystwo śpieszyło się w milczeniu, czasem tylko wybuchł śmiech nerwowy, odezwał się głos ochrypły. Ten szereg czarnych mężczyzn o twarzach bladych i oczach zapuchłych, z kobietami zakapturzonemi, wyglądał jak ucieczka jakaś wstydliwa. Tylko d’Anjorrant, świeżo ogolony, w nieposzlakowanym mundurze stał na pokładzie, żegnając gości wojskowym ukłonem. Jako kapitan, ostatni miał zejść