Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   140   —

na próg przystani, ci, którzy już wiedzieli, objaśniali:
— Frajer plącze się tu, bo czeka na wpłynięcie grubego komina.
— Agent od kwarantanny? Nie... jakaś obca facyata.
— A jacht d’Anjorrant’a nie wrócił?
— Widzisz przecie, gapiu, że go niema.
— Ma tutaj przybić. Ale im nie pilno. Kobiety mają z sobą, nie nudzą się po kajutach.
— A ten pewno czeka na swoją.
— Taką ci ma gębę. Już mu kapelusz ledwo na łbie siedzi, aż mu się podnosi.
— Niby od czego?
— Głupiś! Zapytaj swojej Małgorzaty.
Fabiusz, gdy go doszedł wybuch śmiechu razem z okruchami tej brudnej rozmowy, przyśpieszył kroku i brwi zmarszczył jeszcze silniej. Ci ludzie z gminu przedrzeźniali po swojemu coś podobnego do jego własnych myśli. Daleki był od posądzenia Anny, ale wyobraźnia nasuwała mu bolesne obrazy. Widział ją wśród orgii, stropioną, bez opieki. Nie trzeba jej było puszczać na tę wyprawę, która przedłuża się w sposób nieprzyzwoity. Ale nie miał prawa zakazywać. Jakie on wogóle ma do niej prawa?
Noc spędził w oberży portowej, gdyż przybył około północy do portu. Nie spał, a teraz długo już chodził pośród wstrętnego zgiełku i marnych ludzi.