Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




IX.

Był karnawał. Warszawa, pokryta śniegiem, białym tylko na dachach, tętniła życiem zdwojonem. Środkiem głównych ulic migało coraz więcej pięknych powozów wśród ciągłego szeregu podlejszych, a po chodnikach szedł tłum zwarty, niezwykle cichy, jednak nie leniwy wcale, owszem bardzo żwawy; mężczyźni, przeważnie ubrani niedbale, wymijali się z pośpiechem; kobiety, dużo strojniejsze, wydawały się arystokracyą tego tłumu; co kilkadziesiąt kroków spotkać było można matową twarz, śmiałe spojrzenie i zgrabną kibić pięknej Warszawianki, postukującej tryumfalnie po kamieniach sławnie rasową nogą. Nawet w tramwajach, na jednej ze średnich ławek, z brzegu, siedziała zwykle ta sama Warszawianka, ratując swoją osobą wielkomiejski pozór ulicy. Skoro tylko zaświeciło słońce, ruchliwy tłum wylęgał na Nowy-Świat, Krakowskie-Przedmieście, Marszałkowską, jakby uważał te ulice za swoje sale balowe, i ciągnął po nich nieprzerwanym korowodem.
Andrzej Zbarazki wyszedł przed południem z ho-