Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   378   —

wschodniej, zarysowały się smukłe ostrołuki bramy, a na dachach blaszanych zakwitł zdrowy rumieniec pogody. Zamek uprzejmym uśmiechem witał okolicę.
Z góry zamkowej mgła uciekała spłoszona przez powiew ranny, odsłaniając czerwone dachy podzamcza, i zlewała się z wielką, białą doliną. Już ją i stamtąd wypędza gospodarny wietrzyk, już trakt Warski coraz dalej w świat zapuszcza swój rząd podwójny lip złotych, już widać długie wsie szare na bladych polach, i srebrne oczy wód nabierają blasku coraz więcej.
Niema już mgły między zamkiem a krajem. Okolica odpowiada na uśmiech wyniosłych murów: śmieją się białe chaty, murowane przez księcia Andrzeja, śmieją się jesienne, barwne sady.
Wtem na twarze chat białe, w jasne oczy wód wstąpił gorący blask, a na zamku wybuchnął jaskrawą purpurą.
— Witajcie pod jednem słońcem! — płynął głos poważny z góry.
— Witajcie pod jednem słońcem! — gwarnie odpowiadały niziny.
Andrzej, który dotychczas patrzył tylko na zamek, objął spojrzeniem rozpostartą szeroko krainę, i wyciągnął do niej kochające ramiona:
— Ziemio moja!

KONIEC.