Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/381

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   375   —

znanych uciech czynu. I głosy te układały się harmonijnie, płynęły zewsząd, zlewały się w kategoryczny nakaz. Tak chciał za niego Jan, tak mówił dogasający starzec, tak żył wielki pradziad...
Zaczął pisać gorący, długi list do Jana Dołęgi.
Pisał długo. Noc upływała i cichła, wiatr się wydyszał i ledwo czasami ziewnął przeciągle, aż zasnął, pozostawiając i zamek we śnie głębokim. Andrzej słyszał dzwonki w uszach, skrzypienie pióra po papierze, osuwanie się gasnących węgli w kominie Zapomniał gdzie się znajduje i pisał, pisał...
Zdanie jedno zaczęło mu się układać w rytm, którego nie pragnął zachować, jakiś rytm obcy, wkraczający przemocą, coraz natarczywiej... Przerwał pisanie, ale ów takt, bijący gdzieś około niego, trwał... Zaczął nasłuchiwać i uprzytomnił sobie nareszcie, gdzie jest i że zbliżają się do niego czyjeś kroki. Niby z góry?... Nie — zapewne przez galerye wewnętrzne?... Tak — szedł ktoś do niego, ale, jak długo, długo... Ileż kroków naliczyć można przez ten zamek?
Zżymnął się najprzód, że mu przeszkadzają — tak mu było dobrze z górnemi, nowemi myślami. — Potem, ponieważ krew mu kipiała w skroniach, przypuścił na chwilę, że ujrzy zjawisko nadprzyrodzone. Wszystko możliwe w tym zamku, Oparł obie ręce na stole i wpatrzony we drzwi, do których zbliżały się kroki, czekał.